Zwariowany i wycieńczony

Pędzić stromą wydmą w dół z prędkością 200 km/h, ślizgać się po powierzchni wielkiego solniska, uniknąć zderzenia, uciekać przed piorunami i gradobiciem, chować się przed nawałnicą w namiocie kibiców, walczyć z grypą, przełamać swoją słabość, nie dać się złamać i przemoczyć się do cna. Witajcie na Dakarze!

Krzysztof Hołowczyc: Dzisiejszy odcinek został sporo skrócony, bo po wczorajszych intensywnych opadach deszczu i gradu słynne wyschnięte słone jezioro Solar miejscami  zrobiło się nieprzejezdne,  a miejscami niewiarygodnie śliskie. O mały włos na takim śliskim fragmencie zderzylibyśmy się z Orlym Teranovą. Szukając waypointu wypadliśmy z dużą prędkością z dwóch stron niewielkiej wysepki wprost na siebie. Auta wcale nie chciały skręcać ani hamować i tylko wielkiemu szczęściu zawdzięczamy, że nie doszło do groźnej kolizji dwóch Mini, a tylko musnęliśmy się niegroźnie. Ale byłby wstyd! Potem już szybka i pewna jazda do końca tej sekcji, neutralizacja i start do drugiej części odcinka. Na wydmach cały czas mieliśmy na plecach Naniego Romę. W końcu nas dogonił i zaczął wyprzedzać. Na szczyt słynnej kilometrowej wydmy spadającej do Iquique wpadliśmy równocześnie. Wtedy poczułem to coś, to samo, co przed ostatnim oesem pamiętnego Rajdu Polski 96, gdy ściągałem się na śmierć i życie z Deppingiem. Pomyślałem „prędzej zginę niż dam się wyprzedzić w tym kultowym dla amerykańskiego Dakaru miejscu”. Myślę, że cały biwak miał niezłe widowisko. Poszliśmy w dół wszystko co fabryka dała. Mieliśmy na spadaniu ponad 200 km/h. Nani powiedział, że zwariowałem. A to był dla mnie jeden z najlepszych momentów w karierze. Taki, dla których warto się ścigać, a może nawet zginąć

Marek Dąbrowski: – Dzisiejszy etap poszedł nam bardzo dobrze, dopiero pięć kilometrów przed metą zakopaliśmy się na jednej z wydm, przez co straciliśmy kilkanaście minut. Mieliśmy fajne tempo, dobrze nawigowaliśmy. Jestem zadowolony. Czuję się dobrze, bo jako motocyklista zaliczyłem już wiele maratonów i jestem zahartowany. Nawet nie poczułem tego maratonu, był wręcz ekskluzywny. Mieliśmy łóżka, materace, normalną stołówkę, nie chodziły po nas mrówki.

Jakub Przygoński: – Jesteśmy teraz w Boliwii na wysokości 4000 m n.p.m. Dziś była niesamowita liczba kibiców, nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Ponadto na trasie spotkałem lamy i strusia. Padał deszcz, było bardzo ślisko, wiele kałuż, przez które czasem trzeba było skakać. Musieliśmy uważać. Udało mi się wszystko dobrze przejechać. Jesteśmy po pierwszym odcinku maratońskim, jutro drugi. Na szczęście dziś nic się nie stało z motocyklem, więc nie trzeba nic przy nim naprawiać. Na odcinkach maratońskich nie ma serwisu, żadnej pomocy mechaników. Jesteśmy sami i mamy do dyspozycji tylko te części, które wcześniej zabraliśmy ze sobą. Dobrze się czuję na takich odcinkach, bo jestem w stanie sam naprawić motocykl, jeśli tylko mam właściwe części.

Jakub Piątek: Na początku było całkiem nieźle, dogoniłem dwóch zawodników, którzy startowali przede mną i trzymałem się za nimi. Trasa była mokra po ostatnich deszczach, przez co przewróciłem się w błocie. Wciąż jechało mi się dobrze, ale zaczął mi wariować jeden z zegarów, więc musiałem trochę odpuścić, żeby jechać za jednym z rywali, który nawigował, bo ja nie mogłem tego robić. Jechaliśmy tak we dwóch aż do 250. kilometra, kiedy zaczęło się oberwanie chmury. Nic nie było widać. Do tego doszedł grad, który tak uderzał w twarz, że nie było szans na dalszą jazdę. Zatrzymałem się. Przybiegli kibice, schroniliśmy się razem pod namiotem i przeczekaliśmy największą ulewę. Dalej jechałem w deszczu, trasa była bardzo mokra, w dodatku wylały rzeki i trzeba było mocno manewrować, żeby nie utopić motocykla. Już w ogóle nie pamiętam, że wczoraj miałem rest day. Po dzisiejszym etapie jestem chyba bardziej zmęczony, niż po pierwszych sześciu dniach. Znowu by mi się przydał dzień odpoczynku!

Rafał Sonik: – To był naprawdę morderczy odcinek. Pioruny waliły 200 metrów ode mnie. Do tego wezbrane rzeki, burze, gradobicie. Makabra. Na przemian było sucho i mokro. Mnóstwo wody, błoto – najgorszy syf. Jestem kompletnie przemoczony. Nie mam nic suchego. Nie powiedzieli nam, że powinniśmy zabrać odzież przeciwdeszczową. Gdybym ją miał ze sobą, to byłaby kompletnie inna bajka. Zostawiłem ją przed odcinkiem. Dogoniłem Casale około 10 km przed metą. Miał uszkodzony lewy zbiornik paliwa i podłogi, bo widziałem, że miał je przymocowane na trytytkach.

Jarek Kazberuk: – Zdecydowaliśmy, że będziemy prowadzić na zmianę. Robin wsiadł za kierownicę pierwszy i jechał dobrym, równym tempem przez niemal 200 km. W drugiej partii prowadziłem ja. To była bardzo trudna nawigacyjnie partia i na pewno wiele załóg straci tam mnóstwo czasu. „Młody” świetnie przeprowadził nas przez ten labirynt

Robin Szustkowski: – W sobotę było bardzo ciężko i zastanawiałem się co dalej będzie. Czwartą dobę miałem gorączkę, ale nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Siadłem za kierownicę i bardzo szybko opadłem z sił. Przesiadłem się w połowie odcinka na prawy fotel, ale nadal nie miałem siły utrzymać szyi w pionie. Paradoksalnie nocleg w namiocie dobrze mi zrobił

Możliwość komentowania jest wyłączona.